sobota, 13 września 2008

(Ostatnia?) Kampania Wrześniowa

Za niespełna cztery godziny (a jak skończę to pisać to pewnie już tylko trzy) rozpoczynam batalię o byt. Pierwsza potyczka to Elementy Sztucznej Inteligencji, prowadzone przez bardzo ekstrawagancko ubierającą się panią, do której - choć nie podziela tego praktycznie nikt z mojej grupy - odczuwam niezrozumiałą, nawet jak na mnie, sympatię. Ale tłumaczę sobie, że to zbieżność nazwisk lub chaosu, jaki ona reprezentuje swoim stylem ubioru, a ja całym sobą :P Ta dziwna korelacja jest tym śmieszniejsza, że także jestem wśród wybrańców, którzy muszą "zaliczyć". Wszakże innej opcji nie przewiduję nawet.
Dzisiejszy egzamin wbrew pozorom będzie miał o wiele większe znaczenie symboliczne niźli wypełnienie kolejnej rubryki w indeksie. Jeśli się uda, w poniedziałek zaczynam nowy etap w życiu, a co za tym idzie walkę z przeciwnościami wszelakimi przez kolejnych 7 dni. Zwieńczeniem dzieła będzie sobotnia impreza urodzinowa szanownej przyszłej małżonki kolegi Brody, na którą oficjalnie zaproszony zostałem. Jeśli jednak plan zaliczeniowy spali na panewce, prawdopodobnie po raz kolejny osiądę na mieliźnie niechęci do podejmowania działania i wprowadzania w życie innowacji.
Niezależnie od tego co się zdarzy po godzinie 10:00, na powrotną drogę zaplanowałem już sobie spacer do domu leśnymi i parkowymi ścieżkami, a będą mi zwyczajowo towarzyszyć myśli głębokie jak i te z płycizn zebrane.

Keep your fingers crossed.

piątek, 29 sierpnia 2008

It's rainy day...

Dawno, dawno temu, a właściwie to wcale jeszcze nie tak dawno temu zdarzało mi się wracać do domu o tak pięknych godzinach. Jest 4:40, gdyż słyszę właśnie jak uruchomiły się "run parts". Od niespełna 10 minut jestem w domu.
Choć w tej chwili jestem już na swoim miejscu, to jeszcze kilka godzin temu miałem okazję i przyjemność wybrać się na wycieczkę w przeszłość. Przeszłość, do której obiecałem sobie zajrzeć już jakiś czas temu, lecz ten moment wynikł bardziej niespodziewanie niż ktokolwiek mógłby się spodziewać.
Cofnąć się wspomnieniami o dekadę, to żaden problem. Znaleźć się w miejscu, które obejmuje się tymi wspomnieniami jest wykonalne. Jednak robić to co kiedyś i to w towarzystwie tej samej osoby... to niepowtarzalna, unikatowa chwila. Przez te cztery godziny, które minęły niczym oka mgnienie znów miałem naście lat, a ona znów była tuż obok, naprzeciwko mnie, z tym samym promiennym uśmiechem i kojącym głosem. Jedynie bardziej wyraziste, kobiece rysy twarzy i brak tej niegdyś niespożytej energii w głosie przypominały mi przez ułamki sekund, że nie jesteśmy już tymi zapatrzonymi donikąd ognikami pełnymi werwy, gotowymi choćby w tej chwili pójść na koniec świata.
Wszystko wydaje się surrealną bajką, w którą niespostrzeżenie wniknąłem. Ale zegarek i jej coraz częściej zamykające się pod własnym ciężarem oczy, nieubłaganie przywracają świadomość. Taksówka podjeżdża. Nie przespacerujemy się jak kiedyś do celu. Jest inaczej. Dojeżdżamy na miejsce. Ostatnie słowa ku pokrzepieniu serc, ostatni papieros, buziak w policzek w podziękowaniu za... (to pozostawię tylko naszej wiedzy). Czas się pożegnać. Pewnie niebawem się zobaczymy ale drugi raz tak samo nie będzie. Nigdy nie będzie. Ostatnie spojrzenie tego wieczoru. Przede mną już tylko droga do domu...

Nie wierzę, żeby czas zechciał się cofnąć, ale jeśli kiedykolwiek przydarzy się jeszcze ten moment, a ja powiem, że z tej chmury deszczu nie będzie, to chcę usłyszeć od Ciebie, że to nieprawda, bo ulewa trwa już od wielu miesięcy.

Dans la mémoire de chaque moment près de M.K.

niedziela, 17 sierpnia 2008

Kompleks Mesjasza czy kompleks Rubika?

Ostatnio każdą wolną chwilę wypełniam sobie oglądaniem seriali. Mam ku temu okazję, gdyż choć z jednej strony zrobiło mi się tego czasu mniej, z drugiej, z racji wakacji mam przynajmniej w pełni wolne weekendy i niemalże zero poważniejszych zobowiązań.
Do pokaźnej kolekcji seriali AXN'owskich dołączył Doktor House (ang. House M.D.). Niewtajemniczonych uświadomię w telegraficznym skrócie, iż jest to opowieść o doktorze posiadającym niekonwencjonalne podejście zarówno do samego leczenia, jak i do pacjentów (oraz wszystkich innych ludzi). Można by oczywiście wspomnieć, iż jest on zapatrzonym w siebie aroganckim egoistą i ekscentrykiem w jednej osobie, być może nawet chamem, nie posiadającym żadnych wyższych priorytetów poza chęcią leczenia ludzi, nawet - a właściwie szczególnie - wbrew ich woli.
Właśnie chyba te cechy czynią z niego doskonałego lekarza, a być może dzięki brakowi zahamowań, również i interesującego człowieka, z którym prawdopodobnie żaden z nas nie chciałby się przyjaźnić, lecz po chwili zastanowienia odkryłby w takiej relacji swoiste zalety. W końcu kiedy ktoś, prócz Twojego szefa, nauczyciela, czy wykładowcy powiedział Ci uczciwie, że coś spieprzyłeś, lecz nie dlatego, że uwielbia się nad Tobą pastwić, ale że naprawdę to miało miejsce? Z drugiej strony, jesteśmy łasi na pochlebstwa i taka brutalna szczerość rzadko kiedy nam odpowiada. Szczególnie na dłuższą metę.

Ale powróćmy do tytułowego Mesjasza i Rubika (chodzi tu o twórcę słynnej kostki, nie pedalskiego dyrygenta).
Każdy z Nas, w młodszym czy ciut dojrzalszym wieku, przez dłuższy czy krótszy czas posiadał coś, czego w obecnym "młodym pokoleniu" nie dostrzegam. Są to ideały. Ideałami są oczywiście nierzadko osoby, ale jest nim również podejście do życia, innych osób, postępowanie w pewnych sytuacjach. Moim ideałem najwyższego rzędu, nie skierowanym do jednej, konkretnej osoby było zawsze, by ktoś drugi czuł się szczęśliwy. Często niesłusznie, choć żartobliwie (do czasu) słyszałem, że naiwnie próbuję uratować świat. Nie wiedzieć czemu swoje szczęście stawiałem zawsze gdzieś obok, choć nie zapominałem o nim. Pewnie dlatego, że egoizm nawet ten, który postrzegany jest jako "zdrowy", ja zawsze uważałem za "chory", bo jeśli zaczynasz coraz częściej myśleć kryterium "Ja", a zapominasz o "On", "Ona", to tak samo szybko przechodzisz od "być" do "mieć".
Kiedyś tych dylematów nie miałem. Wszystko było prostsze i nie dlatego, że było obarczone mniejszą odpowiedzialnością, ale ludzie byli bardziej otwarci, skłonni uwierzyć, że ktoś chce dać coś całkowicie bezinteresownie, pomóc, doradzić, uratować - w bardzo szerokim znaczeniu tego słowa.
Wyskoczę na chwilę z tego wywodu, gdyż przypomniała mi się w międzyczasie sytuacja. Któregoś razu postanowiłem oddać w prezencie pierwszej napotkanej parce, dwie wejściówki na seans kinowy filmu, który mi nie odpowiadał. To nie było tak dawno, rok, może dwa lata temu. Zaskakująca była reakcja owej pary. Pierwsze pytanie jakie padło to "ile za to chcę", co najmniej jakbym nie powiedział wcześniej wystarczająco wyraźnie, że to prezent. Po prostu. No cóż, liczyłem na więcej zaskoczenia niż podejrzliwości i więcej uśmiechu niż spojrzeń z ukosa...
I tak jest dziś właśnie ze wszystkim. Nawet gdy wyciągasz pomocną dłoń do tonącego, od razu rodzą się pytania, ile to będzie kosztowało, ewentualnie, co takiego będę od tego kogoś wymagał. Nie wspomnę o sytuacjach, gdzie ktoś nie dostrzega bycia wciąganym w ruchome piaski, a ja nie czekając na okrzyk wzywania pomocy zawczasu rzucam linę. Ale wtedy to już osobiste ryzyko, którego zaświadczam własnym słowem i pismem, nie warto podejmować.
Czy więc to są kompleksy, czy tylko resztki, przebijającego się przez uszkodzoną zewnętrzna powłokę mnie samego, ludzkiego zachowania?


alternatywny link do materiału z możliwością ściągnięcia


Kiedyś nie mógłbym wprost i uczciwie zaprzeczyć (choć zapewne i tak bym to zrobił dla zasady). Dziś musiałbym się nad tym poważnie zastanowić. Choć to nie jest jedna z tych rzeczy, która znika przez noc, jak niektórym pigment z włosów na głowie, to na pewno nie odrodzi się to w identycznej postaci. Nie stanowi jednak przeszkody, by dalej cieszyć się swoimi małymi sukcesami, robiąc to co do tej pory wychodziło najlepiej dla siebie jak i dla innych. Swoją drogą, być może za rok, do puli małych rzeczy, dorzucę w końcu coś większego dla samego siebie. Ale to jeszcze ponad 12 miesięcy, więc nie ma się tym póki co przejmować zbytnio. To znaczy: ja się będę przejmował, ale póki sukces końcowy nie zostanie potwierdzony, szampanów nie otwieramy.

Obecnie, choć nie jestem ani lekarzem ani muzykiem, najlepiej można przybliżyć się do mojej obecnej sytuacji oglądając przez kolejne 200 sekund przygotowany przeze mnie fragment filmu.


alternatywny link do materiału z możliwością ściągnięcia


Created 2008-07-14 at 15:58
Modified till 2008-08-17

sobota, 7 czerwca 2008

Happy Birthday!

Mówią, że to jedyna taka okazja w roku, a z racji tego, że każdego roku pojawiają się inne cyferki na torcie, każde są wyjątkowe.
Zgadza się, choć wyjątkowość może objawiać się na różne sposoby. Mnie także dopadła zmiana kartki w kalendarzu życia i jakoś tak przeszedłem nad tym do porządku dziennego. Nie wnikajmy czy było to miesiąc temu, tydzień, czy jest to właśnie dzisiaj, bo nie ma to większego znaczenia.
Znaczenie ma jednak to, że w natłoku obowiązków codziennych, nie bardzo można się w pełni tym dniem nacieszyć. No, w sumie wiadomo, że to dobry pretekst by wyjść ze znajomymi, czy też po prostu się napić, tj. oblać okazję. Zmienia się jednak to, że nie ma już bezwzględnego wyjścia w danym, konkretnym dniu. Trzeba jednak poczekać na weekend, chyba, że jest się wolnym ptakiem, który nigdy nie ma następnego dnia pracy, uczelni, czy innych ważnych obowiązków.
Kolejna ważna rzecz, to jak wiele osób pamieta o tym dniu bez przypominania. Kiedyś nie nadążałem opróżniać skrzynki z SMSów, a poczty z emaili. Ba, czasem nawet jakaś kartka lub list leżała w skrzynce na listy. Teraz o wiele skromniej, ciszej i to może nawet byłoby w porządku, jednak kiedy zapominają o tym dniu ludzie, z którymi przez lata spędzało się wspólnie połowę życia, to jednak gdzieś tam w oddali słychać smutne bicie dzwona...

Tymczasem wypij wędrowcze za moje zdrowie, szczęście i odnalezienie celu w życiu!
Cheers!

piątek, 28 marca 2008

Deja vu?

To był poniedziałek. Nastał w końcu ten piękny dzień, w którym nie bacząc na nic, pewne rzeczy kończą swój żywot, a muszę powiedzieć, że ostatnio skończyło go po moim dachem wiele rzeczy. I dobrze.
Taki sam los już od dawna czekał mój "fotel komputerowy" (hehe), czyli ulubione krzesełko, które od dawna budziło moje obawy, czy aby kolejny dzień na nim nie zakończy się przebiciem jednego z ważniejszych organów ciała, gdy owo krzesło załamie się w końcu pod ciężarem i na jedną z niefortunnie ułamanych części konstrukcji moje ciało opadnie. Przyznaję, przeżyło ono kilka hardkorowych akcji, w tym jedno "we dwoje" ;) W końcu mówiłem, że to stary "fotel".


Ostatnie, pamiątkowe fotki skazańca przed egzekucją








Ciekawostka:
Goleniowska Fabryka Mebli "GFM", która stanęła po wojnie na miejscu ówczesnej Fabryki Mebli "Wilago", w chwili obecnej jest siedzibą tłoczni DVD i CD - Optical Disc Service.





Ze względu na drastyczny charakter zdjęć z egzekucji, oraz jej efektu końcowego, nie zostaną one zamieszczone w tym miejscu.




W ten sposób nastała noc. Jedni pogrążyli się we śnie, inni w zadumie. Niebywale szybko zapiał kur.
Ku mojemu zdumieniu, następnego dnia po wejściu do pokoju, moim oczom ukazał się następujący widok.



Rozumiem, że to mógł być wpływ zbliżających się świąt Wielkiej Nocy, ale żeby krzesło zmartwychwstało? To już chyba lekka przesada...

wtorek, 11 marca 2008

Mój pierwszy raz... na nartach

Wszystko zapowiadało się pozytywnie. Początek na oślej łączce, 6 zjazdów z poradami bardziej doświadczonego narciarza. Poza pierwszą glebą na plecy przy pierwszym zsuwaniu się, później już tylko coraz lepiej. Nawet skręcać się nauczyłem. Jedynym mankamentem był brak innych spodni niż jeansy, ale kto by na to zwracał uwagę, gdy zabawa jest dobra. W końcu trochę śniegu w bucie nikomu nie szkodzi :)

Z samych zjazdów tym razem fotek nie będzie bo "ktoś" zapomniał aparatu :P
Ale kiedy już ośla łączka okazała się zbyt małym wyzwaniem, udałem się na prawdziwy stok i niebo bardziej realny wyciąg. Mam na myśli taki, który ma kształt wygiętej laski, a umieścić należy go między nogami i posiada dodatkową funkcję masażu jąder ;)
I tu zaczęły się schody, gdyż od złapania "laski" do wsadzenia jej między nogi nie mija nazbyt dużo czasu. No ale ustawiłem się odpowiednio, chwyt się udał, nawet udało się wsadzić to i owo w odpowiednie miejsce. Jedyny problem polegał na tym, że w tym momencie zapomniałem, iż narty powinny być ustawione prosto. Szarpnęło. I tak jak stałem na nartach, tak po chwili leżałem na śniegu tuż pod przesuwającymi się nade mną "laskami". Biorąc pod uwagę, że to moje początki, to nawet podniesienie się z gleby na nartach stanowi nie lada wyzwanie. Na szczęście, dzięki intuicji, która podpowiedziała, że po odpięciu nart będzie łatwiej się podnieść oraz pomocy drugiej osoby, szybko stanąłem na nogi, by przygotować się do podejścia numer dwa w kwestii wjazdu na stok za pomocą wyciągu.

Podejście numer dwa do ujarzmienia "laski" udane. Między nogami to co trzeba (jak zawsze ;) i jadę spokojnie (z lekkimi szarpnięciami) do góry. Jadę i jadę i podziwiam widoki. Właściwie przy tym zjeździe nic złego ani zabawnego się nie zdarzyło. Około 10 upadków w trakcie całego ślizgu, trochę niezbędnej pomocy przy wstawaniu lub łapaniu śmiercionośnych nart.

Po krótkim odpoczynku i spożyciu półlitrowego grzańca z wina z bulwersjami żołądkowymi ale o wiele odważniejszy wyruszyłem na drugi podjazd na stok. Tym razem "wsiadanie" odbyło się bezproblemowo. Niestety lekko rozanielony uprzednio wypitym grzańcem nie zauważyłem gdy przekroczyłem punkt wypinania się wyciągu i w pięknym stylu przekroczyłem barierkę zabezpieczającą (przypominającą drążek startowy zawodowych narciarzy-zjazdowców), jednocześnie lądując na plecach jak i odcinając zasilanie całego wyciągu :) Fantastyczne, choć nieco deprymujące w normalnych okolicznościach zdarzenie, wzbudziło nieskrępowany uśmiech na mojej twarzy.
I tym razem zjazd odbył się bez większych perturbacji, choć zaliczyłem odczuwalnie mniej upadków, w tym w początkowej (łagodniejszej) części stoku ani jednego.

Drugi zjazd miał być już ostatnim, ale nabrałem wiary w swoje możliwości, w czym zapewne miał udział również wcześniej spożyty grzaniec. Zdecydowałem się na zjazd trzeci. Na szczycie znalazłem się bezproblemowo. Chwila odpoczynku na ławeczce, bo nogi już były dość mocno zmęczone całym dniem na nartach. Po krótkiej chwili hasło: "no to dajemy". No i dałem. Początek spokojny, aż nawet podejrzanie długo udało mi się szusować od lewej do prawej krawędzi bez upadku. Gdy stromość stoku zwiększyła się, zaczęły się upadki. Nie było ich wiele, lecz gdy po którymś z kolei postanowiłem utrzymać się jak najdłużej na nartach, zapomniałem o najważniejszym prawie fizyki, mówiącym od tym, że im większa prędkość, tym bardziej dupa boli przy upadku. Nie pamiętam nawet jak to się stało. Gwałtowne szarpnięcie, kilka koziołków, śnieg na twarzy, uczucie, jakby ktoś mi chciał urwać nogę, później już śnieg wszędzie. Jedna narta natychmiast się odpięła, druga niestety została na bucie do końca, gdy przestałem już zsuwać się po śniegu. Zanim całkowicie doszedłem do siebie usłyszałem z głośników chwilowy zakaz zjazdów ze stoku. Podobno z dołu wyglądało to dość poważnie, a nawet groźnie i spodziewano się wszystkiego. Nie wiem jakim cudem, ale postanowiłem podnieść się i nie bez kłopotów ale udało się to. Mało tego, odnalazłem tuż obok siebie drugą nartę i postanowiłem wpiąć się w nią. Niestety, nogi odmówiły posłuszeństwa. Nie potrafiłem już utrzymać ich w pozycji hamującej, więc poobijany, lecz z tarczą (a właściwie nartami) w ręku o własnych siłach zszedłem na doł.

Dopiero w samochodzie poczułem jak bardzo bolą wszystkie części ciała, a szczególnie kończyny dolne, bo bez pomocy drugiej osoby nie byłem w stanie odpiąć się ani z butów narciarskich ani założyć tych zwykłych. Odkryłem też rozcięcie na rękawicy (tzw. śniegowcu), która prawdopodobnie uratowała mój palec, gdyż dopiero w domu zauważyłem, że w środku jest solidnie zakrwawiona. Rozcięcie było dosłownie na wylot, do skóry mojej ręki. Całe szczęście, coś mi podpowiedziało żeby zabrać na wyjazd "śniegowce", a nie zwyczajne rękawice, których używam na co dzień.

Przez kolejny dzień nie byłem w stanie dojść dalej niż do kuchni i toalety. Odżyłem dopiero drugiego dnia, choć nie do końca. Fotkami ze stoku pochwalić się nie mogę, gdyż wtedy jeszcze planowałem, że nie będzie to ostatni zjazd tej zimy. Niestety, kolejnych już nie było i długo nie będzie...


Z pozoru wszystko wygląda normalnie





Ale troszeczkę bliżej widać już, że coś nie jest tak
(chlip, chlip, moje ukochane Levi's-y)





Tak, to naprawdę bolało, nie tylko w kolano





Świeżutki jeszcze rentgen. Kto się zna, wie co jest nie tak






Jako potwierdzenie, że to faktycznie moje, z datownikiem



W efekcie końcowym, czekają mnie około 2 miesiące ze stabilizatorem na kolanie, oraz 3 miesiące przerwy od wszelkich sportów stawoskrętnych, czyli żadnego basketu i siatkówki. Cudownie! ;)

poniedziałek, 3 marca 2008

Wodniczka i Bliźniaczek

Doskonale pamiętam ten horoskop. To było dokładnie 4,5 roku temu.



A to już horoskop na dzisiaj :D


czwartek, 14 lutego 2008

Walę tynki


Ciekawe, czy w tym roku uda mi się dostać ich jeszcze mniej niż w roku ubiegłym.

piątek, 8 lutego 2008

Słodziutkie kociaczki


Jednego z nich znam, drugiego znają wszyscy.
Lecz czy ktoś potrafi im się oprzeć?

piątek, 18 stycznia 2008

Kto za kim wodzi myślami?


Czyżbym załapał się do klasyfikacji? :P



środa, 16 stycznia 2008

My precioussssssss



W końcu nowy sprzęcik! :)
Dochodzący już wieku przedemerytalnego Procesor Duron 850, jego równie stara (choć obsługująca o wiele szybsze procki) płyta K7VZA oraz mało funkcjonalna, najzwyczajniejsza na świecie obudowa została pożegnana.
W to miejsce pojawiła się nieco nowocześniejsza obudowa (ale bez wodotrysków) z mocniejszym zasilaczem, a w jej wnętrzu płyta główna HP z procesorem Intel. :D





A co w tym wszystkim najpiękniejsze, to że wcale nie musiałem wysłuchiwać ciągłego marudzenia "kup to, czy kup tamto", jak to miało miejsce kiedyś. Wprost przeciwnie. To wspaniałe uczucie kupić coś z własnej inicjatywy i tylko dla siebie.


Teraz jest to niemalże profesjonalne stanowisko multimedialne!

sobota, 12 stycznia 2008

Test sprawności szarych komórek


Całkiem nieźle jak na okoliczności - po 1h snu w nocy i 1h snu w ciągu dnia.

piątek, 11 stycznia 2008

Słodkie czasy


Początkowo nie zauważyłem tego, chociaż fotka ma ponad 5 miesięcy ale przypadkowo prócz pamiętnego "Nieźle wypasionego" udało mi się uwiecznić jeszcze coś...

czwartek, 10 stycznia 2008

Oddam...


... ale wyłacznie w dobre ręce.

wtorek, 8 stycznia 2008

Operacja "Piła"


Teksańska masakra piłą mechaniczną ;-)

środa, 2 stycznia 2008

Trunki Sylwestrowe...


... czy raczej posylwestrowe? ;-)