piątek, 28 marca 2008

Deja vu?

To był poniedziałek. Nastał w końcu ten piękny dzień, w którym nie bacząc na nic, pewne rzeczy kończą swój żywot, a muszę powiedzieć, że ostatnio skończyło go po moim dachem wiele rzeczy. I dobrze.
Taki sam los już od dawna czekał mój "fotel komputerowy" (hehe), czyli ulubione krzesełko, które od dawna budziło moje obawy, czy aby kolejny dzień na nim nie zakończy się przebiciem jednego z ważniejszych organów ciała, gdy owo krzesło załamie się w końcu pod ciężarem i na jedną z niefortunnie ułamanych części konstrukcji moje ciało opadnie. Przyznaję, przeżyło ono kilka hardkorowych akcji, w tym jedno "we dwoje" ;) W końcu mówiłem, że to stary "fotel".


Ostatnie, pamiątkowe fotki skazańca przed egzekucją








Ciekawostka:
Goleniowska Fabryka Mebli "GFM", która stanęła po wojnie na miejscu ówczesnej Fabryki Mebli "Wilago", w chwili obecnej jest siedzibą tłoczni DVD i CD - Optical Disc Service.





Ze względu na drastyczny charakter zdjęć z egzekucji, oraz jej efektu końcowego, nie zostaną one zamieszczone w tym miejscu.




W ten sposób nastała noc. Jedni pogrążyli się we śnie, inni w zadumie. Niebywale szybko zapiał kur.
Ku mojemu zdumieniu, następnego dnia po wejściu do pokoju, moim oczom ukazał się następujący widok.



Rozumiem, że to mógł być wpływ zbliżających się świąt Wielkiej Nocy, ale żeby krzesło zmartwychwstało? To już chyba lekka przesada...

wtorek, 11 marca 2008

Mój pierwszy raz... na nartach

Wszystko zapowiadało się pozytywnie. Początek na oślej łączce, 6 zjazdów z poradami bardziej doświadczonego narciarza. Poza pierwszą glebą na plecy przy pierwszym zsuwaniu się, później już tylko coraz lepiej. Nawet skręcać się nauczyłem. Jedynym mankamentem był brak innych spodni niż jeansy, ale kto by na to zwracał uwagę, gdy zabawa jest dobra. W końcu trochę śniegu w bucie nikomu nie szkodzi :)

Z samych zjazdów tym razem fotek nie będzie bo "ktoś" zapomniał aparatu :P
Ale kiedy już ośla łączka okazała się zbyt małym wyzwaniem, udałem się na prawdziwy stok i niebo bardziej realny wyciąg. Mam na myśli taki, który ma kształt wygiętej laski, a umieścić należy go między nogami i posiada dodatkową funkcję masażu jąder ;)
I tu zaczęły się schody, gdyż od złapania "laski" do wsadzenia jej między nogi nie mija nazbyt dużo czasu. No ale ustawiłem się odpowiednio, chwyt się udał, nawet udało się wsadzić to i owo w odpowiednie miejsce. Jedyny problem polegał na tym, że w tym momencie zapomniałem, iż narty powinny być ustawione prosto. Szarpnęło. I tak jak stałem na nartach, tak po chwili leżałem na śniegu tuż pod przesuwającymi się nade mną "laskami". Biorąc pod uwagę, że to moje początki, to nawet podniesienie się z gleby na nartach stanowi nie lada wyzwanie. Na szczęście, dzięki intuicji, która podpowiedziała, że po odpięciu nart będzie łatwiej się podnieść oraz pomocy drugiej osoby, szybko stanąłem na nogi, by przygotować się do podejścia numer dwa w kwestii wjazdu na stok za pomocą wyciągu.

Podejście numer dwa do ujarzmienia "laski" udane. Między nogami to co trzeba (jak zawsze ;) i jadę spokojnie (z lekkimi szarpnięciami) do góry. Jadę i jadę i podziwiam widoki. Właściwie przy tym zjeździe nic złego ani zabawnego się nie zdarzyło. Około 10 upadków w trakcie całego ślizgu, trochę niezbędnej pomocy przy wstawaniu lub łapaniu śmiercionośnych nart.

Po krótkim odpoczynku i spożyciu półlitrowego grzańca z wina z bulwersjami żołądkowymi ale o wiele odważniejszy wyruszyłem na drugi podjazd na stok. Tym razem "wsiadanie" odbyło się bezproblemowo. Niestety lekko rozanielony uprzednio wypitym grzańcem nie zauważyłem gdy przekroczyłem punkt wypinania się wyciągu i w pięknym stylu przekroczyłem barierkę zabezpieczającą (przypominającą drążek startowy zawodowych narciarzy-zjazdowców), jednocześnie lądując na plecach jak i odcinając zasilanie całego wyciągu :) Fantastyczne, choć nieco deprymujące w normalnych okolicznościach zdarzenie, wzbudziło nieskrępowany uśmiech na mojej twarzy.
I tym razem zjazd odbył się bez większych perturbacji, choć zaliczyłem odczuwalnie mniej upadków, w tym w początkowej (łagodniejszej) części stoku ani jednego.

Drugi zjazd miał być już ostatnim, ale nabrałem wiary w swoje możliwości, w czym zapewne miał udział również wcześniej spożyty grzaniec. Zdecydowałem się na zjazd trzeci. Na szczycie znalazłem się bezproblemowo. Chwila odpoczynku na ławeczce, bo nogi już były dość mocno zmęczone całym dniem na nartach. Po krótkiej chwili hasło: "no to dajemy". No i dałem. Początek spokojny, aż nawet podejrzanie długo udało mi się szusować od lewej do prawej krawędzi bez upadku. Gdy stromość stoku zwiększyła się, zaczęły się upadki. Nie było ich wiele, lecz gdy po którymś z kolei postanowiłem utrzymać się jak najdłużej na nartach, zapomniałem o najważniejszym prawie fizyki, mówiącym od tym, że im większa prędkość, tym bardziej dupa boli przy upadku. Nie pamiętam nawet jak to się stało. Gwałtowne szarpnięcie, kilka koziołków, śnieg na twarzy, uczucie, jakby ktoś mi chciał urwać nogę, później już śnieg wszędzie. Jedna narta natychmiast się odpięła, druga niestety została na bucie do końca, gdy przestałem już zsuwać się po śniegu. Zanim całkowicie doszedłem do siebie usłyszałem z głośników chwilowy zakaz zjazdów ze stoku. Podobno z dołu wyglądało to dość poważnie, a nawet groźnie i spodziewano się wszystkiego. Nie wiem jakim cudem, ale postanowiłem podnieść się i nie bez kłopotów ale udało się to. Mało tego, odnalazłem tuż obok siebie drugą nartę i postanowiłem wpiąć się w nią. Niestety, nogi odmówiły posłuszeństwa. Nie potrafiłem już utrzymać ich w pozycji hamującej, więc poobijany, lecz z tarczą (a właściwie nartami) w ręku o własnych siłach zszedłem na doł.

Dopiero w samochodzie poczułem jak bardzo bolą wszystkie części ciała, a szczególnie kończyny dolne, bo bez pomocy drugiej osoby nie byłem w stanie odpiąć się ani z butów narciarskich ani założyć tych zwykłych. Odkryłem też rozcięcie na rękawicy (tzw. śniegowcu), która prawdopodobnie uratowała mój palec, gdyż dopiero w domu zauważyłem, że w środku jest solidnie zakrwawiona. Rozcięcie było dosłownie na wylot, do skóry mojej ręki. Całe szczęście, coś mi podpowiedziało żeby zabrać na wyjazd "śniegowce", a nie zwyczajne rękawice, których używam na co dzień.

Przez kolejny dzień nie byłem w stanie dojść dalej niż do kuchni i toalety. Odżyłem dopiero drugiego dnia, choć nie do końca. Fotkami ze stoku pochwalić się nie mogę, gdyż wtedy jeszcze planowałem, że nie będzie to ostatni zjazd tej zimy. Niestety, kolejnych już nie było i długo nie będzie...


Z pozoru wszystko wygląda normalnie





Ale troszeczkę bliżej widać już, że coś nie jest tak
(chlip, chlip, moje ukochane Levi's-y)





Tak, to naprawdę bolało, nie tylko w kolano





Świeżutki jeszcze rentgen. Kto się zna, wie co jest nie tak






Jako potwierdzenie, że to faktycznie moje, z datownikiem



W efekcie końcowym, czekają mnie około 2 miesiące ze stabilizatorem na kolanie, oraz 3 miesiące przerwy od wszelkich sportów stawoskrętnych, czyli żadnego basketu i siatkówki. Cudownie! ;)

poniedziałek, 3 marca 2008

Wodniczka i Bliźniaczek

Doskonale pamiętam ten horoskop. To było dokładnie 4,5 roku temu.



A to już horoskop na dzisiaj :D