poniedziałek, 20 kwietnia 2009

Karpatka

Ostatnio (co może równie dobrze oznaczać kilka miesięcy temu) znowu naszła mnie ochota na karpatkę. Oczywiście nie chodzi tu o kupienie gotowej w sklepie, ani też wybłaganie u kogoś z rodziny, aby ją przygotował. Jest to cykliczna czynność powtarzająca się w dość nieregularnych odstępach czasu, stanowiąca swoisty krytuał. Tym razem moim obiektem eksperymentów stała się tzw. "karpatka w proszku", czyli ni mniej ni więcej dwa woreczki w jednym kartoniku, jeden odpowiadający za ciasto, drugi za krem. Obydwa wymagają oczywiście wielu dodatkowych składników, które należy kupić osobno, ale zasadniczo proces przygotowania nie poraża ani skomplikowaniem ani wysiłkiem.



No właśnie. I tu zaczyna się problem. Od 6 lat, gdy po raz pierwszy próbowałem wykazać się kunsztem kucharskim i zrobić dokładnie tę samą "proszkową karpatkę", ani razu nie udało mi się jej wykonać w sposób wzorcowy. Ta pierwsza pamiętna miała wybitnie popsuty krem, który za żadne skarby nie chciał uzyskać konsystencji kremowej, ale był całkiem smacznym napojem (trochę po nim bolały brzuchy :P ). Ciasto także nie wyrosło, ale niezrażeni tym szczegółem, delektowaliśmy się kawałkami zakalcowatego ciasta maczanego w zupie kremu karpatkowego. Wtedy nie miało to dla nas najmniejszego znaczenia.
Od tamtej pory wielokrotnie próbowałem powtórzyć tę czynność. Jednak marzył się pełen sukces, czyli pięknie wyrośnięte, lekko rumiane ciasto, przełożone puszystym, słodkim kremem o złocistej barwie. Nic z tego. Wariacje porażek były różnorakie. A to ciasto się spaliło, a to nie wyrosło i przypominało bardziej naleśnik niż ciasto do karpatki. Z kolei kiedy ciasto udało się wyśmienicie, krem albo nie chciał przyjąć właściwej konsystencji albo robił się bardziej jak dżem niż puchowa, słodka pierzynka.
Nie nie jestem w stanie wskazać którym razem było to podejście. Oczywiście efekt taki jak zawsze. Choć było już bliżej ideału. Ciasto pięknie się zarumieniło ale wyrosło trochę za niskie i za nic nie przypominało tego z moich marzeń. Krem również był bliski idealnej konsystencji i niemalże trzymał się całości. Niemalże, bo po ściśnięciu dwoma kawałkami ciasta idealnie spływał, niczym sos z naleśnika.

I tak właśnie jak z tą Karpatką, zwykle bywa w życiu. Albo znajdujemy się między okładkami niewyrośniętego ciasta, lub pozwalamy mu się nadmiernie spiec, albo sami wrzucamy w jego wnętrze trochę kremu, który całkowicie z niego wypłynie, bądź też nie stanowi jednolitej kompozycji wizualnej ani smakowej.

A tak między nami: myślisz, że pisząc o karpatce miałem na myśli wyłącznie kuchenne wariacje?