Jestem miłośnikiem słodyczy. Wszelakich. Ciastek, cukierków, czekolady, pralinek. Dzięki temu życie jest zdecydowanie słodsze. Kiedy byłem mały, istniały typowe piekarnio-ciastkarnie, które nie imały się pieczenia chleba, lecz specjalizowały się w wypieku ciast, ciastek i ciasteczek. Od zawsze lubowałem się, gdy na co sobotni rytuał wybieraliśmy się i dokonywaliśmy trudnych wyborów, na jakie ciastko mieliśmy ochotę.
Tamte czasy minęły. Są oczywiście, były i będą w przyszłości wyborne ciastkarnie w moim mieście. Zmieniła się tylko ich forma. Oczywiście są takie, których nie odwiedzę zbyt często. Te drogie, luksusowe, w których ciastko i kawa kosztują tyle ile wynosi mój dwudniowy budżet na jedzenie. Są i zwyklejsze ale nie proponują niczego ciekawego i to nie tylko w formie, bo wygląd potrafię zignorować jeśli zakosztuję w smaku. Pozostała mi jednak jedna, niepozorna ciastkarnia. Z zewnątrz nie wyglądała okazale. Raczej ukryta, schowana gdzieś w miejskim tłumie witryn, a nawet bardziej gdzieś za nimi, za zakrętem w małej i wąskiej uliczce. Lubiłem tam bywać. Lubiłem ich słodycze. Cokolwiek nie wyszło z ich pieca, było wyśmienite, a jeśli nawet miało jakiś mankament, dało się to tak poprawić, by smakowało w oczekiwany sposób. Któregoś dnia okazało się jednak, że właściciel zamknął podwoje, wywiesił tabliczkę o definitywnym zakończeniu biznesu i tak straciłem to wyjątkowe miejsce.
Było to w 2003 roku. Tego samego jeszcze Anno Domini, latem, w poszukiwaniu nowego smaku, nowego ulubionego miejsca, odwiedziłem cukiernię w odległemu mojemu adresowi życia i zamieszkania miasta. Właściwie nie odwiedziłem cukierni ile przypadkowo ją tam znalazłem. Samo miasto przeciętne, zaspane. Powiedziałbym, że nawet nudne. Z patrolami policji śpiącej po nocach w radiowozach, miast pilnować bezpieczeństwa. Nic wyjątkowego. Błądziłem tak więc ulicami, myśląc o wszystkim i niczym. Rankami, popołudniami i wieczorami. I przypadkowo na nią wpadłem. Słodycze wszelakiej maści, gatunku i kształtu. Różnorodne, pyszne, słodkie, wyjątkowe, kolorowe. Finezyjnie podawane, dzięki czemu mimo przeciętnego wyglądu, każdy zapach powodował podniecenie, każdy kęs powodował ekstazę, każde zakończenie konsumpcji stawało się istnym mentalnym orgazmem i oczekiwaniem, pożądaniem: więcej, więcej, więcej! Odwiedzałem to miejsce codziennie. No może prawie codziennie ale na pewno często, tak często jak mogłem sobie na to pozwolić. Dniami i nocami w Internecie przeglądałem ich ofertę. A ta była niewiarygodna. Fascynacja smaku zdawała się nie mieć końca. Wraz z końcem lata i chwil wolności od obowiązków i poważniejszych zobowiązań, musiałem opuścić to senne ale już nie takie zwykłe miasto. Tęskniłem za tym smakiem, za tym czego doznały moje kubki smakowe. Za tym uczuciem gdy słodycz rozpływała się w ustach. Nie wiedziałem, czy jeszcze będę miał okazję tam wrócić, czy moja nowa ulubiona ciastkarnia będzie tam jeszcze. Niespodziewanie okazało się, że ciastkarnia w trosce o stałego, wiernego klienta mogła dostarczyć zamówienie nawet do najodleglejszego zakątka Polski. Nie omieszkałem z tego skorzystać. Zamówienie dotarło dokładnie takie, jakiego oczekiwałem. Cała gama smaków powróciła. Nawet pyszniejsza i smaczniejsza, bo mogłem delektować się nią będąc w swoim, a nie obcym miejscu.
Tymczasem właściciel ciastkarni w moim mieście poszedł po rozum do głowy. Przekonał się jaka kasa przechodzi mu koło nosa i ponownie postanowił zawalczyć o klienta, obiecując wypieki jeszcze lepsze, smaczniejsze, po prostu idealne. Takiej pokusie i obietnicy oprzeć się nie można było. Spróbowałem i posmakowałem. Ponownie. Było wyśmienicie! Zadałem sobie pytanie: po cóż mam sięgać daleko, po co szukać nowego, skoro powróciło stare ale jakże odnowione, ulepszone, niemal doskonałe? Odpowiedź była tak oczywista co logiczna i przewidywalna. Nie bez żalu i smutku ale pożegnałem się ze ciastkarnią na "drugim końcu świata" i jej ofertą. Przy aktualnym menu lokalnej, tamta zdawała się być jedynie nieco lepsze niż przeciętna, gdy tu ponownie serwowano rarytasy. Koniec końców stało się, że ta mniejsza, skromniejsza ciastkarnia z małego miasta na końcu świata, w czasie krótszym niż rok, zniknęła. Był to rok 2004. Początkowo nawet nie wiedziałem dokąd, jednak dzięki życzliwości tubylców, pocztą pantoflową dowiedziałem się, że właściciel dla dobra własnego, by móc dalej rozwijać swą działalność przeniósł się gdzie indziej. Do innego województwa, do większego miasta. Miasta, które również dla mnie było na "końcu świata", choć o około 100km bliżej. Niestety wraz ze zmianą lokalizacji, zniknęły wszystkie namiary na tę firmę. Zmieniła się nazwa, której to nowej nikt nie był w stanie podać, a adresu wskazać.
Mijały tygodnie, miesiące, lata. W miejscowej ciastkarni wyszło szydło z worka. Dobre działania marketingowe i reklama oraz chwilowa inwestycja w smak i wygląd to wszystko na co było ich stać. Idylla smakowa trwała niedługo. Choć może to i ciężko określić, czym "niedługo" jest, to nie będę niczym ryzykował mówiąc, że nie dłużej niż dwa lata, czyli do 2005 roku, przy czym oferowany smak z trudem przypominał cokolwiek co wcześniej mogłem opisywać jako pyszne, czy wyśmienite. I tak w połowie pierwszej dekady XXI wieku stała się rzecz straszna. Zakład otruł mnie pałeczkami salmonelli. Sytuacja może nie tyle straszna ile żałosna w skutkach. Właściciel nie poczuwał się do żadnej odpowiedzialności, nie czuł skruchy, winy, żalu. Pustka i to głęboka niczym Rów Mariański. Dopiero pod silnym i zdecydowanym naporem, pewne konsekwencje moja ciastkarnia wzięła na siebie. Winy niezbyt wiele, bo i niezbyt wiele zdecydowała się naprawić czy zrekompensować ale jak to mówią w świecie otrutych - dobre i tyle.
Jednak to co zdawało się szczerym żalem i chęcią naprawienia swoich złych posunięć, okazało się grą pozorów. Właściciel początkowo uciekł za granicę, by tam tymczasowo zmienić profil swojej działalności, by tu na miejscu karmić swoich klientów jedynie kłamstwami obietnicami bez pokrycia. Ta zabawa w kotka i myszkę trwała przez kolejne 2 lata, by definitywnie zakończyć się w 2007 roku. Uprzednio jednak właściciel zdołał wykiwać klientów na niewielkie, acz nie bez znaczenia kwoty finansowe, by całkowicie zniknąć, nie wywiązując się ani ze złożonych obietnic, ani ze zobowiązań, czyli uregulowania długów.
Nikt nie byłby w stanie pogodzić się jednocześnie z takim mamieniem obietnicami, mydleniem oczy, a już na pewno nie z nieuregulowaniem należności wobec wierzycieli i definitywną, trwałą ucieczką. Nie mogłem pogodzić się i ja, gdyż jednocześnie pozbawiony zostałem smaków, które przez wiele lat obiecywano, poprawy jakości, która była teoretyczna i krótkotrwała, a dawna ciastkarnia z tego małego miasteczka na końcu świata, nadal była na liście tak zaginionych jak i poszukiwanych przeze mnie...