sobota, 15 marca 2014

O motylkach, których nigdy nie było... część 1

Jestem miłośnikiem słodyczy. Wszelakich. Ciastek, cukierków, czekolady, pralinek. Dzięki temu życie jest zdecydowanie słodsze. Kiedy byłem mały, istniały typowe piekarnio-ciastkarnie, które nie imały się pieczenia chleba, lecz specjalizowały się w wypieku ciast, ciastek i ciasteczek. Od zawsze lubowałem się, gdy na co sobotni rytuał wybieraliśmy się i dokonywaliśmy trudnych wyborów, na jakie ciastko mieliśmy ochotę.

Tamte czasy minęły. Są oczywiście, były i będą w przyszłości wyborne ciastkarnie w moim mieście. Zmieniła się tylko ich forma. Oczywiście są takie, których nie odwiedzę zbyt często. Te drogie, luksusowe, w których ciastko i kawa kosztują tyle ile wynosi mój dwudniowy budżet na jedzenie. Są i zwyklejsze ale nie proponują niczego ciekawego i to nie tylko w formie, bo wygląd potrafię zignorować jeśli zakosztuję w smaku. Pozostała mi jednak jedna, niepozorna ciastkarnia. Z zewnątrz nie wyglądała okazale. Raczej ukryta, schowana gdzieś w miejskim tłumie witryn, a nawet bardziej gdzieś za nimi, za zakrętem w małej i wąskiej uliczce. Lubiłem tam bywać. Lubiłem ich słodycze. Cokolwiek nie wyszło z ich pieca, było wyśmienite, a jeśli nawet miało jakiś mankament, dało się to tak poprawić, by smakowało w oczekiwany sposób. Któregoś dnia okazało się jednak, że właściciel zamknął podwoje, wywiesił tabliczkę o definitywnym zakończeniu biznesu i tak straciłem to wyjątkowe miejsce.

Było to w 2003 roku. Tego samego jeszcze Anno Domini, latem, w poszukiwaniu nowego smaku, nowego ulubionego miejsca, odwiedziłem cukiernię w odległemu mojemu adresowi życia i zamieszkania miasta. Właściwie nie odwiedziłem cukierni ile przypadkowo ją tam znalazłem. Samo miasto przeciętne, zaspane. Powiedziałbym, że nawet nudne. Z patrolami policji śpiącej po nocach w radiowozach, miast pilnować bezpieczeństwa. Nic wyjątkowego. Błądziłem tak więc ulicami, myśląc o wszystkim i niczym. Rankami, popołudniami i wieczorami. I przypadkowo na nią wpadłem. Słodycze wszelakiej maści, gatunku i kształtu. Różnorodne, pyszne, słodkie, wyjątkowe, kolorowe. Finezyjnie podawane, dzięki czemu mimo przeciętnego wyglądu, każdy zapach powodował podniecenie, każdy kęs powodował ekstazę, każde zakończenie konsumpcji stawało się istnym mentalnym orgazmem i oczekiwaniem, pożądaniem: więcej, więcej, więcej! Odwiedzałem to miejsce codziennie. No może prawie codziennie ale na pewno często, tak często jak mogłem sobie na to pozwolić. Dniami i nocami w Internecie przeglądałem ich ofertę. A ta była niewiarygodna. Fascynacja smaku zdawała się nie mieć końca. Wraz z końcem lata i chwil wolności od obowiązków i poważniejszych zobowiązań, musiałem opuścić to senne ale już nie takie zwykłe miasto. Tęskniłem za tym smakiem, za tym czego doznały moje kubki smakowe. Za tym uczuciem gdy słodycz rozpływała się w ustach. Nie wiedziałem, czy jeszcze będę miał okazję tam wrócić, czy moja nowa ulubiona ciastkarnia będzie tam jeszcze. Niespodziewanie okazało się, że ciastkarnia w trosce o stałego, wiernego klienta mogła dostarczyć zamówienie nawet do najodleglejszego zakątka Polski. Nie omieszkałem z tego skorzystać. Zamówienie dotarło dokładnie takie, jakiego oczekiwałem. Cała gama smaków powróciła. Nawet pyszniejsza i smaczniejsza, bo mogłem delektować się nią będąc w swoim, a nie obcym miejscu.

Tymczasem właściciel ciastkarni w moim mieście poszedł po rozum do głowy. Przekonał się jaka kasa przechodzi mu koło nosa i ponownie postanowił zawalczyć o klienta, obiecując wypieki jeszcze lepsze, smaczniejsze, po prostu idealne. Takiej pokusie i obietnicy oprzeć się nie można było. Spróbowałem i posmakowałem. Ponownie. Było wyśmienicie! Zadałem sobie pytanie: po cóż mam sięgać daleko, po co szukać nowego, skoro powróciło stare ale jakże odnowione, ulepszone, niemal doskonałe? Odpowiedź była tak oczywista co logiczna i przewidywalna. Nie bez żalu i smutku ale pożegnałem się ze ciastkarnią na "drugim końcu świata" i jej ofertą. Przy aktualnym menu lokalnej, tamta zdawała się być jedynie nieco lepsze niż przeciętna, gdy tu ponownie serwowano rarytasy. Koniec końców stało się, że ta mniejsza, skromniejsza ciastkarnia z małego miasta na końcu świata, w czasie krótszym niż rok, zniknęła. Był to rok 2004. Początkowo nawet nie wiedziałem dokąd, jednak dzięki życzliwości tubylców, pocztą pantoflową dowiedziałem się, że właściciel dla dobra własnego, by móc dalej rozwijać swą działalność przeniósł się gdzie indziej. Do innego województwa, do większego miasta. Miasta, które również dla mnie było na "końcu świata", choć o około 100km bliżej. Niestety wraz ze zmianą lokalizacji, zniknęły wszystkie namiary na tę firmę. Zmieniła się nazwa, której to nowej nikt nie był w stanie podać, a adresu wskazać.

Mijały tygodnie, miesiące, lata. W miejscowej ciastkarni wyszło szydło z worka. Dobre działania marketingowe i reklama oraz chwilowa inwestycja w smak i wygląd to wszystko na co było ich stać. Idylla smakowa trwała niedługo. Choć może to i ciężko określić, czym "niedługo" jest, to nie będę niczym ryzykował mówiąc, że nie dłużej niż dwa lata, czyli do 2005 roku, przy czym oferowany smak z trudem przypominał cokolwiek co wcześniej mogłem opisywać jako pyszne, czy wyśmienite. I tak w połowie pierwszej dekady XXI wieku stała się rzecz straszna. Zakład otruł mnie pałeczkami salmonelli. Sytuacja może nie tyle straszna ile żałosna w skutkach. Właściciel nie poczuwał się do żadnej odpowiedzialności, nie czuł skruchy, winy, żalu. Pustka i to głęboka niczym Rów Mariański. Dopiero pod silnym i zdecydowanym naporem, pewne konsekwencje moja ciastkarnia wzięła na siebie. Winy niezbyt wiele, bo i niezbyt wiele zdecydowała się naprawić czy zrekompensować ale jak to mówią w świecie otrutych - dobre i tyle. Jednak to co zdawało się szczerym żalem i chęcią naprawienia swoich złych posunięć, okazało się grą pozorów. Właściciel początkowo uciekł za granicę, by tam tymczasowo zmienić profil swojej działalności, by tu na miejscu karmić swoich klientów jedynie kłamstwami obietnicami bez pokrycia. Ta zabawa w kotka i myszkę trwała przez kolejne 2 lata, by definitywnie zakończyć się w 2007 roku. Uprzednio jednak właściciel zdołał wykiwać klientów na niewielkie, acz nie bez znaczenia kwoty finansowe, by całkowicie zniknąć, nie wywiązując się ani ze złożonych obietnic, ani ze zobowiązań, czyli uregulowania długów.

Nikt nie byłby w stanie pogodzić się jednocześnie z takim mamieniem obietnicami, mydleniem oczy, a już na pewno nie z nieuregulowaniem należności wobec wierzycieli i definitywną, trwałą ucieczką. Nie mogłem pogodzić się i ja, gdyż jednocześnie pozbawiony zostałem smaków, które przez wiele lat obiecywano, poprawy jakości, która była teoretyczna i krótkotrwała, a dawna ciastkarnia z tego małego miasteczka na końcu świata, nadal była na liście tak zaginionych jak i poszukiwanych przeze mnie...

środa, 2 marca 2011

Odmóżdżenie pospolite, czyli "nie wchodzi się dwa razy do żadnej kałuży"

Pozwalam sobie dziś na spojrzenie w kilku kierunkach chłodnym okiem. Pogoda i temperatura za szklanymi izolatorami od codziennego życia, tworzy ze mną spójne stanowisko w tej materii.
Będę dziś jednak niesłowny i niekonsekwentny, a może nawet zahaczę o hipokryzję, bo wbrew wstępnej zapowiedzi, kierunek obieram tylko jeden, za to chłodu zapewnię dużo i to seriami. Wszystkich nas obowiązują te same zasady, więc choć nie przetrę w tym szlaku, to nie zapuszczę się dalej niż do miejsca, gdzie znajdę ślady poprzedników.

Na każdym etapie życia, mamy jakiegoś doradcę. Nie będę odkrywczy, jeśli wspomnę tu o rodzicach. Wyjątkowo pominę też wywody nad anomaliami i sytuacjami szczególnymi, takimi jak brak wyżej wspomnianych, traumatyczne zdarzenia i temu podobne. Tak czy owak, do pewnego momentu życia, właśnie rodzice mają na nas największy wpływ, autorytet, uznanie i prawie zawsze są nieomylni. Z biegiem czasu, radzimy się nie tylko u nich, podejmujemy coraz więcej samodzielnych decyzji, a nierzadko korzystamy z innych doradców (niekoniecznie finansowych).

Stawiam tutaj tezę, że jeśli nasz umysł nie zatrzymał się na poziomie rozchwianej emocjonalnie trzynastolatki, to niezależnie od źródła, formy, czy treści, potrafimy analizować napływające do nas dane, zarówno od otoczenia i zastałej w nim rzeczywistości, jak i analizy tego środowiska, przez inne osoby.

Otóż dziś na to postawione bez znaku zapytania pytanie, odpowiadam, choć wcale nie przekornie, to jednak przecząco. Nie miałem wcale zamiaru tego udowadniać. Wprost przeciwnie.
Stan emocjonalnego uniesienia, zwanego zauroczeniem, czy też zakochaniem, może tłumaczyć wiele. Endorfiny i serotoniny zalewające nasz organizm falami, szczególnie w momentach silnych doznań fizyczno-umysłowych, znacząco przyćmiewają obraz. Tylko ile czasu można być ślepym na obrazy tuż obok siebie? Ile czasu zajmie przywrócenie prawidłowego słuchu na to co dźwięczy dokoła, szczególnie z najbliższego otoczenia, które wbrew nazwie zdaje się dzień po dniu oddalać? I co najważniejsze, kiedy zmowa milczenia przestanie obowiązywać i pojawi się jakikolwiek niewymuszony dźwięk, a najlepiej cała ich gama?

Stojąc w deszczu, niespecjalnie zwraca się uwagę, na fakt bycia mokrym. Nie jest to też nic szczególnego, ani strasznego w środku lata, lub gdy w tym deszczu stoi się z Kimś. Gorzej jednak, gdy porę słoneczną zamienimy na środek zimy, w deszcz okaże się nieświeżą kałużą, w którą nie tylko się wdepnęło, ale uparcie w niej nadal stoi. Na domiar złego, przechodzących, życzliwych ludzi ochlapuje się tą brudną wodą z kałuży, próbując wmówić, że to poranna bryza, pod której strugą przyjemnie się znaleźć. Ostatecznie, gdy już nikt z zainteresowanych nie ma wątpliwości, czym jest to nieprzyjemnie przesiąknięte wilgocią środowisko, taplający się całkowicie wypierają jakiekolwiek docierające do nich bodźce.

Są kałuże, obok których nie można przejść obojętnie. Tylko czemu znajdują się tam ci, którzy już raz olbrzymim nakładem sił, byli z nich wyciągami? Ci sami, którzy z jeszcze większym trudem zmywali z siebie wniknięte głęboko w skórę nieczystości, a tam gdzie nie sięgali, z pomocą przychodzili inni. Trud włożony w unikanie i omijanie wszystkiego, co choć trochę mogło przypominać tę odpychającą kałużę, został zmarnowany.
To nie bajka o Dżinie z Lampy, ani o Złotej Rybce. Nie ma trzech życzeń i może nie być trzeciej szansy. Druga zaczyna powoli odchodzić w niebyt istnienia. Niczym kałuża, która zniknie przy pierwszych promieniach słońca.
Tylko czy słońce oczyści również to, co przez nią zostanie zabrudzone?

poniedziałek, 20 kwietnia 2009

Karpatka

Ostatnio (co może równie dobrze oznaczać kilka miesięcy temu) znowu naszła mnie ochota na karpatkę. Oczywiście nie chodzi tu o kupienie gotowej w sklepie, ani też wybłaganie u kogoś z rodziny, aby ją przygotował. Jest to cykliczna czynność powtarzająca się w dość nieregularnych odstępach czasu, stanowiąca swoisty krytuał. Tym razem moim obiektem eksperymentów stała się tzw. "karpatka w proszku", czyli ni mniej ni więcej dwa woreczki w jednym kartoniku, jeden odpowiadający za ciasto, drugi za krem. Obydwa wymagają oczywiście wielu dodatkowych składników, które należy kupić osobno, ale zasadniczo proces przygotowania nie poraża ani skomplikowaniem ani wysiłkiem.



No właśnie. I tu zaczyna się problem. Od 6 lat, gdy po raz pierwszy próbowałem wykazać się kunsztem kucharskim i zrobić dokładnie tę samą "proszkową karpatkę", ani razu nie udało mi się jej wykonać w sposób wzorcowy. Ta pierwsza pamiętna miała wybitnie popsuty krem, który za żadne skarby nie chciał uzyskać konsystencji kremowej, ale był całkiem smacznym napojem (trochę po nim bolały brzuchy :P ). Ciasto także nie wyrosło, ale niezrażeni tym szczegółem, delektowaliśmy się kawałkami zakalcowatego ciasta maczanego w zupie kremu karpatkowego. Wtedy nie miało to dla nas najmniejszego znaczenia.
Od tamtej pory wielokrotnie próbowałem powtórzyć tę czynność. Jednak marzył się pełen sukces, czyli pięknie wyrośnięte, lekko rumiane ciasto, przełożone puszystym, słodkim kremem o złocistej barwie. Nic z tego. Wariacje porażek były różnorakie. A to ciasto się spaliło, a to nie wyrosło i przypominało bardziej naleśnik niż ciasto do karpatki. Z kolei kiedy ciasto udało się wyśmienicie, krem albo nie chciał przyjąć właściwej konsystencji albo robił się bardziej jak dżem niż puchowa, słodka pierzynka.
Nie nie jestem w stanie wskazać którym razem było to podejście. Oczywiście efekt taki jak zawsze. Choć było już bliżej ideału. Ciasto pięknie się zarumieniło ale wyrosło trochę za niskie i za nic nie przypominało tego z moich marzeń. Krem również był bliski idealnej konsystencji i niemalże trzymał się całości. Niemalże, bo po ściśnięciu dwoma kawałkami ciasta idealnie spływał, niczym sos z naleśnika.

I tak właśnie jak z tą Karpatką, zwykle bywa w życiu. Albo znajdujemy się między okładkami niewyrośniętego ciasta, lub pozwalamy mu się nadmiernie spiec, albo sami wrzucamy w jego wnętrze trochę kremu, który całkowicie z niego wypłynie, bądź też nie stanowi jednolitej kompozycji wizualnej ani smakowej.

A tak między nami: myślisz, że pisząc o karpatce miałem na myśli wyłącznie kuchenne wariacje?

sobota, 21 lutego 2009

Sherlock Holmes & Doctor Watson

Tym razem nawet ta najsłynniejsza para umysłów światłych i uzupełniających się w poszukiwaniu rozwiązań najbardziej skomplikowanych zagadek nie zdołała wydedukować któż był nadawcą oraz jakie jest głebokie, bądź też płytkie znaczenie poniższych słów, nadesłanych mi w postaci SMSa ostatniego dnia roku Pańskiego 2008 o godzinie 16:18, a może i minutę później.

Cytuję:
Nobody sais the future is before me
Nobody gonna show you a way
When time stops and time is never ending
Have a nice day
And i'm sorry, but I miss my old number...


Nadawco, który podpisałeś się jako "HeppyNewYear", przyznaję się do porażki, gdyż nie mam najmniejszego pojęcia kim jesteś. W przypadku ujawnienia się, możesz oczekiwać gratyfikacji, którą to poświadczam własną krwią, nasieniem, oraz innymi wymazami pobranymi z organizmu w celu udowodnienia prawdziwości moich słów i bezinteresowności zamiarów.

sobota, 13 września 2008

(Ostatnia?) Kampania Wrześniowa

Za niespełna cztery godziny (a jak skończę to pisać to pewnie już tylko trzy) rozpoczynam batalię o byt. Pierwsza potyczka to Elementy Sztucznej Inteligencji, prowadzone przez bardzo ekstrawagancko ubierającą się panią, do której - choć nie podziela tego praktycznie nikt z mojej grupy - odczuwam niezrozumiałą, nawet jak na mnie, sympatię. Ale tłumaczę sobie, że to zbieżność nazwisk lub chaosu, jaki ona reprezentuje swoim stylem ubioru, a ja całym sobą :P Ta dziwna korelacja jest tym śmieszniejsza, że także jestem wśród wybrańców, którzy muszą "zaliczyć". Wszakże innej opcji nie przewiduję nawet.
Dzisiejszy egzamin wbrew pozorom będzie miał o wiele większe znaczenie symboliczne niźli wypełnienie kolejnej rubryki w indeksie. Jeśli się uda, w poniedziałek zaczynam nowy etap w życiu, a co za tym idzie walkę z przeciwnościami wszelakimi przez kolejnych 7 dni. Zwieńczeniem dzieła będzie sobotnia impreza urodzinowa szanownej przyszłej małżonki kolegi Brody, na którą oficjalnie zaproszony zostałem. Jeśli jednak plan zaliczeniowy spali na panewce, prawdopodobnie po raz kolejny osiądę na mieliźnie niechęci do podejmowania działania i wprowadzania w życie innowacji.
Niezależnie od tego co się zdarzy po godzinie 10:00, na powrotną drogę zaplanowałem już sobie spacer do domu leśnymi i parkowymi ścieżkami, a będą mi zwyczajowo towarzyszyć myśli głębokie jak i te z płycizn zebrane.

Keep your fingers crossed.